Rejs Dookoła Irlandii – Galway – Ballycastle

galway-hookers-tradycyjne-lodziegalway-hooker20160727_191330ballycastle-1I znowu wiatr nam wieje w oczy. Całą noc zajęło nam pokonanie zatoki Galway. Silnik jest za słaby, żeby pokonać fale i przeciwny wiatr o sile pięciu stopni w trzynastostopniowej skali Beauforta. Musieliśmy polegać na żaglach i żmudnej metodzie halsowania, czyli płynięcia zygzakiem tak, żeby ustawiać się pod kątem do wiatru. Żeglowaliśmy od jednego brzegu do drugiego powoli zyskując kolejne mile we właściwym kierunku.

Nad ranem udało się wyjść na ocean. Rozbrykana fala, nieograniczona lądem dała się we znaki. Trudno wykonywać jakiekolwiek zajęcia na rozkołysanym jachcie, jednak Pauli udało się ugotować makaron z sosem własnej roboty. Było to równie proste, co wypicie herbatki na grzbiecie spłoszonego mustanga. Poradziła sobie wspaniale, chociaż na dziewiątej fali drgnęła jej ręka, kiedy sypała chili. Męska część załogi dzielnie zjadła posiłek, po czym wypiła połowę zapasów wody. Zadowoliłam się naleśnikami, które zostały z poprzedniego wieczoru. Resztki z garnka wyrzuciliśmy za burtę, chociaż miałam poważne wątpliwości, czy to humanitarne wobec ryb, które mogą się połaszczyć na ten specjał. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że mają wystarczająco dużo wody do popicia.

Trzysta mil w słabnącym wietrze rozciągało się w nieskończoność. Na zachodnim wybrzeżu Irlandii, Galway to jedyny port. Następny jest dopiero na północno wschodnim. Jest nas sześć osób załogi i kapitan, więc podzieliliśmy się na dwa zespoły (wachty) i na zmianę prowadzimy jacht. Cztery godziny snu na przemian z czterema godzinami pracy na pokładzie. Czasem w deszczu, czasem we mgle, w nocy, albo w dzień. W czasie wolnym od pracy przeważnie śpimy.

Ocean jest pusty, nawet delfiny nas zaniedbują. Czasem trafi się samotny kuter rybacki stawiający, lub zbierający sieci. Zawsze towarzyszy im chmara rozwrzeszczanych mew, morskich szczurów, żerujących na resztkach, lub tym, co uda się zwędzić. Jeśli nasze kursy zbiegają się dostatecznie blisko, pozdrawiamy rybaków podniesieniem dłoni. Zawsze miło spotkać ludzką duszę na tym pustkowiu.

Następny obiad ugotował Robert. Schowaliśmy zawczasu chili, więc spaghetti było wyśmienite i rybom nic się nie dostało. Mozolnie pokonujemy kolejne mile i coraz bardziej tęsknimy za stałym lądem, który nie ucieka spod nóg. Jesteśmy zmęczeni i mniej uważni. Zbieramy kolejne siniaki i otarcia. W dodatku zaczęło lać. Kapitan zadecydował, że zawiniemy do Ballycastle, to pięćdziesiąt mil bliżej, niż Belfast. Od razu poprawiły się humory.

Robert z mojej wachty podsunął mi pod nos swój telefon ze zdjęciem rozfalowanej powierzchni oceanu na wyświetlaczu.

– Co tu widzisz?

– Morze – odparłam, wzruszając ramionami.

– A nie, bo to zdjęcia z regat łodzi podwodnych.

No tak. Zdecydowanie potrzebujemy odpoczynku, jeśli nie chcemy skończyć w białych fartuszkach z za długimi rękawami wiązanymi na plecach…

Ostatnia nocna wachta przebiegała w pełnym znużenia milczeniu. Tępo wpatrywaliśmy się biały kształt mewy drzemiącej na fali. Księżyc wyjrzał zza chmury, więc widzieliśmy ją wyraźnie. Płynęliśmy cicho, niesieni wiatrem wiejącym od tyłu, aż zrównaliśmy się z ptakiem, który obudził się gwałtownie i zatrzepotał skrzydłami z zaskoczenia. Niezgrabnie poderwał się do lotu, gubiąc pióra w rozpaczliwej próbie ucieczki przed morskim potworem. Załoga ryknęła śmiechem. Posypały się pomysły, co też mewa opowie koleżankom. Z pewnością dwa razy się zastanowi, zanim znowu zapadnie w drzemkę na fali.

Do Ballycastle w Irlandii Północnej zawinęliśmy po południu, po niemal trzech dobach żeglugi. Zatankowaliśmy paliwo i uzupełniliśmy zapasy. Wieczorem wysłuchaliśmy koncertu kobziarza z sąsiedniego jachtu. Jutro rano płyniemy dalej.

Magda Wilk