Rejs Dookoła Irlandii – Cork – Galway

sluza-w-galwaygalwaygalway-hookers-tradycyjne-lodziegalway-hookerMarina Królewska w Cork jest położona w wąskiej zatoczce rozlewiska Cork Harbour. Staliśmy przy jednym z ruchomych pomostów. Skoki pływu sięgają kilku metrów, więc cumowanie do stałego nabrzeża wymagałoby ciągłego luzowania lub wybierania lin mocujących jacht do kei. Inaczej mogłoby się okazać, że w czasie odpływu jacht zawisłby na cumach, nie sięgając do powierzchni wody i mógłby ulec uszkodzeniu. Pływające pomosty unoszą się na pływakach, wędrując w górę i w dół zakotwiczonych w dnie stalowych pali.

Pomosty łączy z nabrzeżem ruchoma kładka, prowadząca do zabudowań jachtklubu. Mieszczą się tam biura, szatnia, natryski i – nieodzowna w tym kraju – klubogospoda, czyli PUB. W Irlandii jest w dobrym tonie umieszczać rok założenia interesu, dla podkreślenia ugruntowanych tradycji danego miejsca. Ponad barem umieszczono rok tysiąc siedemset dwudziesty.

– Tak, tak, panie i panowie – barman zauważył nasze zdumione spojrzenia. – Jesteście w najstarszym jachtklubie na świecie, założonym przez prawnuka króla Karola drugiego, Williama O’Briena, dziewiątego lorda Inchiquin.

Król Karol Drugi spędził część życia na wygnaniu w Niderlandach, gdzie około roku tysiąc sześćsetnego narodziła się koncepcja sportów żeglarskich i jachtingu turystycznego. Jego prawnuk zawiązał z przyjaciółmi pierwszy formalny klub żeglarski i wybudował marinę. Biorąc pod uwagę znikomy ruch na wodach wokół Irlandii, wydawało się nam niepojęte, że Szmaragdowa Wyspa jest kolebką żeglarstwa turystycznego.

O dwudziestej pierwszej wyszliśmy z Cork, popłynęliśmy w dół rzeki Suir i dalej na otwarte morze. Za cel obraliśmy port w Galway. Przed nami dwieście dwadzieścia mil morskich. Do tej pory robiliśmy średnio sześć mil na godzinę, czyli czeka nas dwie doby żeglugi.

A wiatr znowu wieje w dziób i płyniemy na silniku. Jacht wspina się na wysoką falę i spada w dół, waląc dziobem w wodę. Moja wachta zaczyna się o północy, więc próbuję spać w kajucie na dziobie. Każde uderzenie w wodę brzmi, jakby ktoś z impetem zatrzasnął solidną, dębową szufladę. Zamiast snu, przyszły do mnie słowa na wpół zapomnianej szanty: „A Umbriaga wciąż gna, groźnych sztormów nie boi się. Szuflady wali raz po raz, bo przebrany ma bras”.

Ledwie udało mi się usnąć, trzeba było wyjść na pokład. Sen szybko się ulotnił, kiedy zauważyliśmy trzy delfiny harcujące przy prawej burcie. Skakały przez grzbiety fal, podpływały do dziobu zwabione spienioną grzywą przeciętej kadłubem wody i odskakiwały do tyłu błyskając białymi brzuchami w nikłym świetle, padającym z bulaju w messie, czyli jachtowej jadalni. Żywiołowa zabawa nocnych marków, natchnęła nas energią niezbędną do wytrwania na wachcie.

Widoczność była kiepska, płynęliśmy z jednego obszaru gęstej mgły do drugiego. Tylko na krótko odsłaniał się księżyc i zarys lądu po prawej burcie. Przed dziobem coś błysnęło. Jeden… dwa… błyski. Sto jeden, sto dwa, sto trzy…. Naliczyłam dziesięć sekund i zobaczyłam kolejne dwa błyski. Coś ty za jedna, co mrugasz na mnie okiem?

Zeszłam pod pokład i spojrzałam na mapę. Odnalazłam biały okrąg i krótki szyfr: Fl(2)10s20M. Światło białe, błyskowe (dwa błyski) co dziesięć sekund, o zasięgu dwudziestu mil. Latarnia morska Old Head of Kinsale. Jedna z przewodniczek żeglarzy, rozsianych na wybrzeżu. Przypominają, że istnieje coś poza gęstą bielą mgły i rozfalowaną czernią morza. Każdą z nich można rozpoznać po charakterystycznej sekwencji błysków.

Dawniej robiono namiary na latarnie, żeby określić swoją pozycję na mapie. Dzisiaj GPS podaje współrzędne na bieżąco, oszczędzając fatygi. Oprócz tradycyjnych map papierowych mamy elektroniczne, sprzężone z radarem i cyfrowym kodowaniem danych. Na ekranie wyświetlają się jednostki, znajdujące się w zasięgu dwudziestu mil morskich. Klikając w sygnaturę, można odczytać dane na temat długości, rodzaju statku, czym się zajmuje i jakim kursem płynie. Oczywiście nadal trzeba prowadzić obserwację „w realu”, bo małe statki, czy jachty mogą nie być wyposażone w system AIS.

Dzień wstał pochmurny i rosił przelotnym deszczem. Mijaliśmy południową część wybrzeża Irlandii, ponoć najpiękniejszą. Niestety skrywała się pod płaszczem nisko wiszących chmur. Od czasu do czasu mijaliśmy oddaloną od brzegu skałę, o którą rozbijały się spienione bryzgi. Nudę przerywały harce delfinów śmigających to za rufą, to przed dziobem. Raz, w oddali, wyłonił się z wody wygięty w łuk ogromny grzbiet orki, lub innego dużego, morskiego ssaka. Widzieliśmy też trójkątne, czarne płetwy tnące powierzchnię w ślad za rufą.

Nieoceniona Paula, która wzięła na siebie obowiązki okrętowego kucharza, uraczyła nas ciepłym obiadem w postaci karkówki i bigosu.  Trzeba było mocno trzymać talerz, żeby nie zsunął się ze stołu w przechyle. Solidny, ciepły posiłek postawił nas na nogi i rozgrzał zziębnięte ciała.

Kolejna noc i nareszcie wiatr zmienił kierunek, pozwalając na postawienie żagla. Wieje od rufy i pcha nas z prędkością sześciu węzłów. Zmęczenie daje o sobie znać. Doba podzielona jest na czterogodzinne okresy snu i pracy na pokładzie. Nawet za dnia każdy woli zdrzemnąć się w koi przed kolejną służbą, niż udzielać się towarzysko, lub podziwiać widoki. Zresztą niewiele jest do podziwiania, nadal wiszą nad nami chmury. Na pisaniu też trudno się skupić, kiedy na przechyłach laptop ucieka spod palców, albo kanapa spod tyłka. Zatrzasnęłam wieko i idę spać.

Do Galway dotarliśmy wieczorem. Musieliśmy zmniejszyć drastycznie powierzchnię żagla, żeby wiatr nie wepchnął nas zbyt szybko w zatokę. Port ma śluzę, którą otwiera się na dwie godziny przed szczytem przypływu i zamyka, kiedy następuje kulminacja, dzięki czemu poziom wody w porcie utrzymuje się na tym samym poziomie. Zostawiliśmy tylko niewielki trójkąt foka, przedniego żagla.

Płynęliśmy tempem spacerowym, a Robert – zapalony wędkarz – tęsknym wzrokiem spoglądał na zatkniętą na rufie wędkę. Poprzedniego ranka stracił całą żyłkę. Duża ryba złapała się, kiedy poszedł się zdrzemnąć po wachcie, a reszta załogi nie miała bladego pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Zanim doszli, jak zastopować kołowrotek, szpulka żyłki poszła w morze.  Teraz przydałaby się, jak znalazł. Dość płytka zatoka, niewielka prędkość, makrele brałyby, jak złoto. Kapitan ulitował się, widząc zbolałą minę Roberta i użyczył juzingu, czyli mocnej, grubej nici do szycia żagli. Ryby brały aż do samego podejścia do portu. Na kolację zjedliśmy wiadro wyśmienitej, smażonej makreli.

Podejście wymagało precyzji, bo trzeba płynąć sztucznie pogłębionym, wąskim kanałem przez płyciznę ujścia rzeki Corrib. Żeby nie osiąść na mieliźnie, daliśmy się prowadzić nabieżnikowi. Tutaj była to latarnia, świecąca światłem podzielonym na sektory. Dopóki trzymaliśmy się w osi kanału, widzieliśmy białe światło. Jeśli dryfowało nas za bardzo na lewo, światło zmieniało kolor na czerwony. Jeśli odbiliśmy za bardzo w prawo, świeciło na zielono.

Zacumowaliśmy i wzięliśmy się za porządki. Trzeba było zmyć z pokładu morski kurz i słoną wodę. Pod pokładem szalały dziewczyny. Posprzątałyśmy mesę i kuchnię, zrobiłyśmy remanent w lodówce. Trzeba odnowić zapasy, bo następny port jest dopiero w Belfaście, za trzysta mil.

Mówi się, że w portach statki gniją, a załoga schodzi na psy. Zgodnie z tą tradycją, poszliśmy na miasto odreagować dwie doby kiwania się na morzu. Zanurzyliśmy się w gwar sobotniej nocy, średniowiecznej dzielnicy Galway. Wąskie, brukowane uliczki zabudowane niskimi kamienicami, w parterach których tętniły muzyką rozliczne knajpy. Najpopularniejsza dzielnica zabawy zmęczyła nas hałasem, więc przenieśliśmy się do tawerny w porcie. Trafiliśmy na koncert muzyki na żywo, świetną zabawę i przede wszystkim – wolny stolik.

Dziś rano wstaliśmy nieprzyzwoicie późno, korzystając z okazji, że jacht stoi na sznurkach. Paula obudziła nas zapachem jajecznicy na kiełbasie. Wobec takiej zachęty trudno było zostać w koi. Wyjście z portu mamy zaplanowany na wieczorny szczyt przypływu. Wyjdziemy tuz przed zamknięciem śluzy i popłyniemy na ocean na fali odpływu.

Magda Wilk