Rejs Dookoła Irlandii – Ballycastle – Bangor

Wypoczęliśmy w Ballycastle. Nie udało się zejść na psy, bo w Irlandii Północnej knajpy zamykane są o dwudziestej trzeciej. Ulice miasteczka były puste i ciche, okna lokali ciemne, a drzwi zamknięte na głucho. Uczynny tubylec poradził nam zastukać do pobliskiej tawerny i powiedzieć odźwiernemu, że przypłynęliśmy jachtem. Najbardziej spragnieni członkowie załogi załomotali w drzwi, a reszta uciekła, zmieszana obcesowym zakłócaniem ciszy nocnej. Wyobraziłam sobie kobietę w papilotach, miękkich papuciach i szlafroku, która stanie w drzwiach i spyta, „Czego?!”.

Poszliśmy na spacer po plaży w świetle latarni morskiej, zastępującej księżyc, który skrył się za grubą warstwą chmur. Wróciliśmy na jacht i poszliśmy spać, a tymczasem Robert dostał się do wnętrza zamkniętej tawerny, która okazała się rojna i gwarna, a piwo lało się strumieniami. W drzwiach było malutkie okienko, przez które wykidajło obejrzał Roberta i wypytał, kto zacz. Kiedy dowiedział się, że to dzielny żeglarz z polskiego jachtu, znużony trzydniowym rejsem, zaprosił go na pokrzepiającego drinka. Widać lokalne władze przymykają oko na naginanie nieżyciowego prawa, dopóki z zewnątrz wszystko wygląda prawidłowo.

Wyszliśmy w morze przed dziesiątą, wypoczęci i w doskonałych humorach. Poniewczasie dotarło do nas, że byliśmy na Żelaznych Wyspach ze świata Gry o Tron. Dwie wioski dalej były plenery filmowego Winterfell. Trochę żal, że tak mało czasu tam spędziliśmy, ale na pewno jeszcze tu wrócimy.

Wiatr zaczął wiać od wschodu, więc znowu w pysk. Po kilku godzinach ustał w ogóle, a morze wygładziło się. Druga wachta prowadziła jacht, a nas poniosła fantazja kulinarna. Wyjęłam z lodówki mięso mielone, podsmażyłam pieczarki i cebulę, dodałam jajka i namoczoną w mleku bułkę. Usmażyłam małe klopsiki, a Robert zrobił sos z zup pomidorowych w puszce i mizerię. Paula obrała gar ziemniaków. Nie poprzestaliśmy na tym i na deser była sałatka owocowa. Obiad wyszedł wyśmienity i zebraliśmy pochwały.

Na gotowaniu zeszło nam większość naszego wolnego czasu. Została niecała godzina. Wyjrzałam na pokład spowity wilgotnym całunem nisko wiszących chmur i przeszedł mnie dreszcz. Spojrzałam na górę naczyń spiętrzoną w zlewie, czekającą na umycie przez drugą wachtę. Taka zasada, my gotujemy, wy myjecie.

– Słuchajcie – zagadnęłam chłopaków na pokładzie. – Chcecie przehandlować mycie garów, za dwie godziny naszej wachty?

Propozycja spotkała się z szalonym entuzjazmem. Moja załoga również skwapliwie przystała, a Paula ochoczo zabrała się za zmywanie. Tym sposobem dzisiaj nie zmokliśmy, bo te dwie godziny wystarczyły akurat, żeby dotrzeć do portu w Bangor. Do tej pory nie mogę pojąć desperacji, która skłoniła chłopaków do spędzenia dwóch godzin w zimnie i mżawce, zamiast dwudziestu minut przy zlewie.

W Bangor poszliśmy na spacer uliczkami miasta. Znaleźliśmy siedzibę wolnomularzy, działo z Pierwszej Wojny Światowej i sklep z używaną elektroniką dla Roberta, którego telefon nie zniósł wilgotnej aury. Zjedliśmy dobrą kolację w lokalnej restauracji i wróciliśmy na jacht. Jutro rano płyniemy dalej.

Magda Wilk