Rejs Dookoła Irlandii – Bangor – Dun Laoghaire (Dublin)

Ostatni etap podróży dodał nam wigoru. Nie chciało się spać z radości, że wracamy do domu i z żalu, że to już koniec. Wyszliśmy z Bangor w pełnym słońcu i porywistym wietrze. Postawiliśmy żagle i pomknęliśmy z wiatrem na południe, podziwiając bajeczne pejzaże północno wschodniego wybrzeża Irlandii. Po południu chmury zakryły widoki, wiatr spadł prawie do zera i przez cztery godziny płynęliśmy na silniku, cudem unikając nabrzmiałych deszczem chmur. Chwilowej rozrywki dostarczyła nam orka, która wynurzyła się niedaleko od burty, żeby zaczerpnąć powietrza. Sternik zdjął obroty z silnika i czekaliśmy, aż waleń pokarze się jeszcze raz, ale bezskutecznie.

Nikt nie miał ochoty stać w kambuzie, czyli jachtowej kuchni, więc na obiad zjedliśmy zupki chińskie spod Radomia. A plany były bardzo ambitne: pizza z resztek wędlin z cebulą i pieczarkami pod grubą warstwą żółtego sera, albo coś podobnego, tylko zapiekane z ryżem.

Na nocnej wachcie nie było czasu na drzemanie. Zbliżaliśmy się do Dublina i zaczęło się robić tłoczno. Obserwowaliśmy położenie kutrów rybackich i wielkich promów pasażerskich, wychodzących z portu. Trudno przeoczyć prom skąpany w łunie świateł z setek okien, sunący z zawrotną prędkością osiemnastu węzłów, ale rozpoznanie kutra i jego zamiarów wymaga wiedzy i wprawy. Statek w ruchu oznakowany jest charakterystycznym zestawem świateł: czerwone po lewej burcie, zielone po prawej i białe na rufie. Jednostka dłuższa niż dwadzieścia metrów, ma dodatkowe światło na maszcie, powyżej pięćdziesięciu metrów – dwa na osobnych masztach. Maszt bliżej rufy jest zawsze wyższy, więc łatwiej ocenić, w którą stronę płynie statek. Kutry zajmujące się połowem mają dodatkowe zestawy biało czerwonych świateł na masztach. Pomimo nocnych ciemności można uzyskać sporo istotnych informacji o innych użytkownikach morskich dróg, nawet bez elektronicznego wsparcia ze strony systemu AIS, o którym pisałam wcześniej. Wystarczy dobra lornetka, lub sokole oko.

Po drodze do Dublina mijaliśmy dwie niezamieszkałe wyspy. Widzieliśmy ich mroczny kształt na tle świateł miasta, osiadłego na sporej długości wybrzeża. Nanosiliśmy swoją pozycję na mapę, co godzinę i w razie potrzeby korygowaliśmy kurs, żeby nie zahaczyć o brzegi wysp.

Wypatrywaliśmy zagrożeń na wodzie, tymczasem doszło do kolizji z zupełnie niespodziewanej strony. Coś głośno brzęknęło o aluminiowy maszt i spadło z hukiem na dach messy. W świetle latarki zobaczyliśmy kupkę pierza i ogłuszoną mewę. Podniosła się, zatoczyła na śliskiej powierzchni i odfrunęła nieco chwiejnym torem lotu. Kolejny ptak, któremu nocne spotkanie z nami nie wyszło na zdrowie.

W zatoce Dublińskiej przecinają się trzy ruty, czyli autostrady dla statków. Musieliśmy przeciąć to ruchliwe skrzyżowanie, żeby dostać się na południowy kraniec, gdzie leży port Dun Laoghaire. Promy wyszły w morze godzinę wcześniej, więc mieliśmy nadzieję, że nie napotkamy przeszkód. Z daleka widzieliśmy wychodzący w morze duży statek handlowy, niosący na rufie kilka rzędów niebieskich świateł. To znaczyło, że miał w ładowniach niebezpieczny ładunek. Odprowadziłam go wzrokiem aż do skrzyżowania i upewniłam się, że poszedł kursem na południe. Myślałam, że mam go z głowy, tym czasem obrócił się i wpłynął z powrotem na Zatokę.  Położyliśmy jacht w dryf i poczekaliśmy aż kolos przejdzie nam przed dziobem. Według przepisów statek o napędzie żaglowym ma pierwszeństwo przed takim, co idzie na silniku, ale nie będę się o to spierać z górą stali o kilku tysiącach ton wyporności. W dodatku przewożącą ładunek niebezpieczny. Statek przeszedł i pół mili dalej rzucił kotwicę, zgasił światła nawigacyjne i zamarł w bezruchu czekając na redzie na pozwolenie wejścia do portu. Jako ostrzeżenie, zostawił zapaloną rampę niebieskich świateł i pojedyncze światło kotwiczne na maszcie od dziobu.

Zanim weszliśmy do portu minęliśmy jeszcze jeden uśpiony statek i wreszcie przeszliśmy linię mety, wyznaczoną czerwoną i zieloną latarnią u wejścia do mariny. Zamknęliśmy pętlę, liczącą osiemset siedemdziesiąt cztery mile morskie i sto osiemdziesiąt trzy godziny żeglugi, z czego dziewiętnaście w trudnych warunkach. Na żaglach płynęliśmy sto dwadzieścia godzin i sześćdziesiąt trzy na silniku.

Nasz jacht nazywa się „Endeavour”, znaczy „Dążenie”. Do czego dążyła załoga i czy udało się osiągnąć cel? Kapitan Marcin uwieńczył sukcesem dwuletnie starania o zorganizowanie tego rejsu, a pozostali? Stawiliśmy czoło wyzwaniu i wytrwaliśmy do końca, wbrew falom, chorobie morskiej, zimnym wiatrom i flautom, deszczom, mgłom i upałowi. Tego ostatniego było, jak na lekarstwo, ale i tak niektórzy zrzucili spaloną skórę.

Dwa tygodnie spędzone na niewielkiej powierzchni dwunastometrowego jachtu, rzuconego na pastwę żywiołów, obnaża najskrzętniej ukrywane cechy charakteru. Trudno udawać kogoś, kim się nie jest przez dwadzieścia cztery godziny, kiedy brakuje czasu na porządny sen, podłoga bez przerwy ucieka spod stóp, a za kołnierz ściekają krople deszczu. Jeśli przyjaźń przetrwa taką próbę, nic nie będzie w stanie rozerwać tej więzi. Ta szczerość jest jedną z przyczyn, dla których kocha się żeglarstwo. Czasem przerzucaliśmy się grubymi żartami, klęliśmy gorzej niż pijany marynarz, ale to było potrzebne dla rozładowania stresu i wszyscy doskonale to rozumieliśmy. Poznaliśmy się, zgraliśmy przez te dwa tygodnie i z pewnością jeszcze spotkamy się na morskich szlakach.

Magda Wilk