Kokpit

 

Zaczęło się banalnie, spotkaniem organizacyjnym w sprawie kursu żeglarskiego i motorowodnego. Okazało się, że na zorganizowany przez Ósmą WDW, imienia KAPRÓW GDAŃSKICH przyszło dużo chętnych, z czego większość zainteresowana była uprawnieniami Jachtowego Sternika Morskiego.

Wtedy jeszcze nie mieliśmy odpowiedniego jachtu. Dysponowaliśmy dwudziestojednostopowym jachtem harcerskim zakupionym z pomocą sieci sklepów POLONEZ. Był pomysł żeby część praktyczną zrobić w Polsce, w wakacje. W styczniu zawiązał się Polski Klub Żeglarski, a jacht, który posiada pozwala na przeprowadzenie szkolenia i egzaminu na MORSA. To pozwoliło iść na całość.

W tak zwanym międzyczasie, oprócz teorii zorganizowaliśmy rejsy stażowe. Wybór padł na Wyspy Kanaryjskie, gdzie wyczarterowaliśmy stary już, ale wciąż wspaniale żeglujący jacht KARFI. Znaną, Polską jednostkę regatową, która zapisała się wspaniale w historii żeglarstwa. Mogłem zrealizować kolejne marzenie z czasów, kiedy czytając książki o wyczynach żeglarskich chciałem popływać na legendarnych jachtach. W sumie odbyło się pięć tygodniowych rejsów po Wyspach Kanaryjskich, w listopadzie jeden i trzy w lutym. Załogi, z którymi przyszło mi pływać były wspaniałe, chcieli żeglować i się uczyć. Listopadowy rejs „Pitrynowy”, wziął swoją nazwę od niemieckich turystek tłumnie zalegających wulkaniczne plaże w stroju Ewy i był dla mnie powrotem do czasów, kiedy pływałem w Szczecińskim HOM-ie. Powiedzonka z tego rejsu na stałe weszły w nasze środowisko a sytuacje i zdarzenia do dziś dnia powodują wybuchy wesołości.

Kolejne rejsy to równie fantastyczne przygody i wydarzenia. Fajnie się słucha, jak obcy sobie wcześniej ludzie wspominają wyścigi do zejściówki za potrzebą oddania daniny Neptunowi. Innym razem pewna latarnia morska cieszyła swoim widokiem przez sześć godzin, aż do odwrócenia pływu. Równie niezapomniane było nocne podchodzenie do portu, w którym ledwo działały światła podejściowe, za to hipisi powiesili zielone lampki na skałach i w ostatniej chwili udało się nam zorientować w sytuacji i nie wpłynąć na plażę.

Ostatni rejs klubowy po Kanarach odbył się na BONAWENTURZE, fantastycznym dwudziestojedno metrowym żaglowcu pod polską banderą. Sam nie miałem niestety czasu na ten rejs, ale po opowiadaniach załogi i Kapitana, (miałem relacje z obu stron) wiem, że rejs udał się wspaniale.
Kiedy zrobiło się cieplej, zorganizowaliśmy jeszcze dwa czterodniowe rejsy po morzu Irlandzkim. „Cieplej”, to taka forma umowna, bo nocami bywało minus dwa stopnie, ale się dało. Nasz klubowy CHAMPAGNE woził nas dzielnie w rejsach jak i na kursie manewrowym. Dzięki Yarkowi i Kubie zyskał nową instalację, a dzięki pozostałym klubowiczom i kursantom wszystkie jachty zostały wyczyszczone i pomalowanie w części podwodnej i nadwodnej. Wszyscy mieli okazję zobaczyć jacht od spodu a wydarzenie okazało się super okazją do integracji grupy. W końcu nic tak ludzi nie zbliża, jak wspólne utytłanie się farbą antyporostową czy uwalanie algami i morskim błotem. Dziewczyny dbały o coś słodkiego przy pracy a nasz najzdolniejszy piwowar dbał o zapewnienie napojów regeneracyjnych.

Kolejnym ewenementem tego kursu były dzieci. Nie kursanci, (wyjątkiem była czternastoletnia Julka, która jest świetnym materiałem na żeglarza z ogromnym potencjałem), tylko dzieci kursantów. Rodzice marzą o żeglowaniu, ale co zrobić, kiedy opiekunka ma wolny weekend? Ano zabrać na jacht i tym sposobem oprócz moich córek Martynki i Michalinki, które zawsze ze sobą zabieram na pływania, pojawiły się Stefania i Maja. Istne przedszkole na wodzie. Przystań traktują jak swój drugi dom, spanie na jachcie, jako coś normalnego. Stefcia, podobnie jak Martyna z Misią były z nami na tygodniowym rejsie po KANARACH i dzielnie znosiła wszelkie trudy. Majka za to towarzyszyła mamie na rejsie na KARAIBACH.

Hitem okazały się taczki w marinie służące do przewozu sprzętów na jacht. Dzieci zaadoptowały je do swoich potrzeb i odbywały rejsy na pokładach wyobrażonych okrętów. Michalinka stwierdziła, że będzie żeglarką, bo podoba jej się jeżdżenie na taczce. Miśka pod koniec kursu stwierdziła w rozmowie z babcią, że jak mamy tylko wolne to idziemy żeglować, a mi oświadczyła, że nie będzie pływać na mniejszej łódce, bo jest już duża i musi na większej. Stojący w marinie Shower Boat stał się punktem orientacyjnym i często na pokładzie rozlegało się „widzę barkę z kibelkami, już jesteśmy w domu mamo/tato”. Nie obyło się bez urazów, siniaków, otarć czy małych ran, ale za to rośnie nam kolejne pokolenie żeglarzy, którzy zanim dorosną do zrobienia pierwszego patentu będzie już miało wypływany staż kapitański. W ostatnią sobotę, kiedy powiedziałem, że dzisiaj egzamin, to młodsza też się na niego wybierała, bo przecież na kursie była.

Życzę wszystkim silnych wiatrów i stopy wody pod kilem, szczególnie tu na pływach.

Marcin Wilk